W Warszawie konieczne są nowe fotoradary, tak twierdzi szefostwo Zarządu Dróg Miejskich. Powinny być w zarządzane przez miasto i ustawiane wszędzie tam, gdzie kierowcy masowo przekraczają prędkość. To recepta nie tylko na wypadki. Tam, gdzie są takie urządzenia, liczba niebezpiecznych sytuacji na drodze spada wielokrotnie – słyszymy.
- Jeżeli rozmawiamy o tym, że być może raz na pięć lat w Warszawie pojawi się jeden nowy fotoradar, to nie dojdziemy do systemu, w którym jesteśmy w stanie wyegzekwować prędkość – mówi nam Mikołaj Pieńkos, zastępca dyrektora ZDM ds. strategii bezpieczeństwa ruchu. - A to prędkość jest główną przyczyną większości zdarzeń drogowych. Nawet jeśli policja wpisuje inną przyczynę, np. wymuszenie pierwszeństwa, to zazwyczaj odbywa się to w warunkach przekroczenia prędkości. To jest prosta fizyka, jadąc szybciej ma się mniej czasu na reakcję – dodaje.
Miejscy urzędnicy od lat apelują o zmiany do ministerstwa. Tłumaczą, że automatyzacja to droga do rozwiązania problemu. Jako przykład wskazują strefę płatnego parkowania, która została uszczelniona po wprowadzeniu automatycznych kontroli.
- Potrzebny jest porządny system, w którym samorząd, instytucja, która najlepiej wie, co dzieje się na drogach zarządzanych na co dzień, będzie miała odpowiednie narzędzia. Nie chodzi tylko o ustawienie progów, bo na Trasie Łazienkowskiej nikt sobie progów nie wyobraża, tylko również nadzór punktowy czy odcinkowy na prędkością. Poparty analizą bezpieczeństwa i zdarzeń drogowych – wyjaśnia Mikołaj Pieńkos.
Jak przyznaje, w krajach, w których fotoradary są codziennością, Polscy kierowcy nie przekraczają przepisów. Obawiają się nieuchronnej kary. Często tym bardziej dotkliwej, że liczonej nie w złotówkach, tylko w euro.
Napisz komentarz
Komentarze