Międzynarodowy konkurs architektoniczny rozstrzygnięty w 2007 roku wyłonił projekt Szwajcara Christiana Kereza. Jego propozycja w pierwszej chwili stała się obiektem drwin. Mówiono, że przypomina raczej przedmiejski supermarket niż dynamiczne i zachwycające „coś wystrzałowego”, ikonę nowoczesnej architektury, symbol Warszawy przyszłości, których spodziewała się część publiczności. Jednak w dalszym toku prac projekt przerodził się w wizję, która miała wszelkie szanse, by powstał obiekt wybitny, nieoczywisty, zapewniający nie tylko przestrzeń do eksponowania sztuki, ale i wyrazistą formę zewnętrzną i wewnętrzną.
Jednak w chwili, gdy udało się projekt doprowadzić do takiego obiecującego stanu, Urząd Miasta Stołecznego postanowił zrezygnować z usług Kereza i w dziwnej, przetargowo-negocjacyjnej formule wybrać innego projektanta. Padło na Amerykanina Thomasa Phifera. I to realizacja jego projektu jest właśnie inaugurowana.
Obiekt kosztował ponad 640 milionów złotych (nie licząc wydatków na pierwszy, niezrealizowany projekt, wynagrodzeń urzędników, kosztów konkursu itp…). Mnóstwo pieniędzy pochłonęły rzeczy, których nie widać. Na przykład mało osób zdaje sobie sprawę, że nowa warszawska świątynia sztuki wznosi się nad rozwidleniem tuneli metra oraz jego infrastrukturą techniczną. Wymagało to nie tylko zaprojektowania i wykonania bardzo nietypowych fundamentów, ale także na przykład zbudowanie luku transportowego – położonego poza obrysem Muzeum szybu i dodatkowego tunelu na poziomie -2, które pozwalają na wyjęcie spod budynku potężnego transformatora.
Co dostajemy po tak wielkim wysiłku organizacyjnym, technicznym i finansowym? W Internecie często można spotkać się z dosadnym podsumowaniem w trzech słowach: wielki, biały kloc. Czy taki właśnie jest ten budynek? Przeanalizujmy każde z tych słów.
- Wielki – bo budynek jest faktycznie bardzo duży. Ma 104 metry długości, około 40 szerokości i 26 wysokości. W środku mieści prawie 20 000 metrów kwadratowych powierzchni całkowitej, w tym ponad 4500 metrów kwadratowych powierzchni ekspozycyjnych. Jest większy niż boczne „łapy” Pałacu Kultury i Nauki, z którym sąsiaduje.
- Biały – bo jest właściwie achromatyczny, pozbawiony koloru. Jego ściany są wykonane z gładkiego, białego betonu architektonicznego. Został on zaimpregnowany, aby jak najdłużej utrzymał swoją nieskazitelną biel. Cóż, zobaczymy.
- Kloc – bo jego bryła jest pudełkowata, czy wręcz właśnie klockowata. Oprócz głównego, leżącego prostopadłościanu mamy jeszcze drugi, znacznie mniejszy, stojący – wieżę kina. Obie bryły zostały właściwie pozbawione małego detalu z wyjątkiem widocznych z bliska śladów szalunku. Nie ma podziałów, rytmów, zmiennych faktur. Jedynym urozmaiceniem klockowatości Muzeum jest niewielkie podcięcie parteru, pryzma okien części biurowej mniej więcej w połowie wysokości oraz kilka „megaokien”, w tym wnękowe wejście od strony placu Centralnego.
I właśnie chyba ta ostatnia cecha, minimalistyczna prostota budynku jest tym, co wywołuje największe kontrowersje.
Mamy w języku polskim takie powiedzenie: „no jest na czym oko zawiesić”, wyrażające estetyczną aprobatę. Tutaj zrobiono bardzo dużo, aby właśnie nie było na czym. Architekt Thomas Phifer z zespołem bardzo konsekwentnie zaprojektowali budynek minimalistyczny, choć ogromny.
Szczególnym akcentem tego skrajnego wręcz minimalizmu jest to, że w dużym stopniu także dach gmachu jest gładką, białą powierzchnią. Jest on doskonale widoczny z tarasu widokowego Pałacu Kultury. Ta „piąta elewacja”, która najczęściej jest pokryta plątaniną najróżniejszych urządzeń i instalacji, tutaj została dopracowana z równym pietyzmem, co ściany i wnętrza, doceniam włożony w to wysiłek.
Ale czy dzięki tej żelaznej konsekwencji udało się wznieść budynek wybitny? Albo chociaż bardzo udany?
W moim odczuciu – nie.
Jest to budynek niezwykle pieczołowicie dopracowany, jednak dużo energii i środków poszło na szlifowanie i dopieszczanie projektu, który od początku był po prostu poprawny i tyle. Spełniał zapisy planu miejscowego i wymagania inwestora, jego autorzy starali się uzyskać ciekawe efekty przestrzenne we wnętrzu (o czym niżej) oraz w pięciometrowej wysokości przestrzeni podcienia, odizolowanej od wnętrza przeszkleniem, a od zewnętrza – zwieszającą się do połowy jej wysokości białą ścianą elewacji.
„Tak jakby jego skala przerosła architekta”
Tym, co jako pierwsze zwraca uwagę z zewnątrz są ogromne połacie pozbawionej jakiegokolwiek urozmaicenia bieli betonu architektonicznego. Odcinają się mocno od kakofonicznego kontekstu, w którym mamy gargantuiczny a jednocześnie „cukierniczy” Pałac Kultury, rytmikę późnomodernistycznych elewacji Domów Towarowych Centrum i wyskakujących zza nich punktowców Ściany Wschodniej, przysadzisty wieżowiec Central Point, autostradowe proporcje Marszałkowskiej i zieleń parku Świętokrzyskiego.
Bez wątpienia jest to trudny kontekst, by postawić tak wielki gmach. Z bogactwem form najbliższego sąsiada – Pałacu Kultury – nie da się konkurować, bo byłoby się skazanym na przegraną. Być może dlatego zarówno pierwszy, konkursowy projekt Kereza, jak i obecnie ukończony budynek Phifera postawiły na minimalizm z zewnątrz i jakiś rodzaj przestrzennego gadżetu w środku. Jednak o ile Kerez, rozwijając swój projekt pozwolił sobie na urozmaicenie go, dodanie do niego dodatkowych linii, krzywizn, odsłonięcie skomplikowanej konstrukcji, o tyle Phifer nic takiego nie zrobił.
Z jednej strony można gratulować konsekwencji, z drugiej – zacząć zastanawiać, czy przypadkiem nie mamy tu do czynienia z obiektem, który z zewnątrz jest przeskalowanym domkiem-kostką, typową dla mazowieckiego krajobrazu. Pudełkowata bryła, płaski dach, gładkie ściany, kilka okien, wnęka i wejście z podcieniem – tak można opisać zarówno domek jednorodzinny z lat siedemdziesiątych-osiemdziesiątych, jak i gmach MSN.
I może na tym polega problem z odbiorem nowej siedziby MSN – to obiekt o ogromnych wymiarach, ale pozbawiony rzeczy, które pozwoliłyby te wymiary zrozumieć i ogarnąć wyobraźnią. Tak jakby jego skala przerosła projektanta, który nie chciał dodać żadnych dodatkowych linii, podziałów, faktur, rytmów, kolorów – widocznych choćby po przeciwnej stronie Marszałkowskiej, w modernistycznych przecież Domach Towarowych Centrum, przez co trudno osadzić go w okolicy.
- Jest dłuższy czy krótszy niż poszczególne człony DTC?
- Grubszy czy chudszy?
- Ile właściwie ma pięter?
Chyba właśnie tego dotyczy dysonans, o którym mówi wiele głosów krytycznych względem nowej siedziby MSN. Nie chodzi o to, że nowy budynek „nie pasuje” do otoczenia, bo trudno wskazać, do czego konkretnie miałby „pasować”, ale że nie wchodzi z otoczeniem właściwie w żadną relację. Decyzją architektów jest pozbawiony punktów zaczepienia, właściwie odgrodzony od miejskiego kontekstu masą białego betonu z kilkoma ledwie otworami i cieniutką szparą u dołu.
Z drugiej strony niektórzy piszą o tym, że skoro w gmachu ma być prezentowana sztuka nowoczesna, to i budynek musi być nowoczesny, a nowoczesność, nowatorstwo, awangarda w architekturze miałyby wyglądać właśnie tak, jak MSN: pudełkowata bryła, prostota formy, białe ściany, brak detalu, mylonego nawet przez niektórych profesorów historii sztuki z ornamentem. Często pojawiającym się hasłem w kontekście MSN jest Bauhaus – niemiecka szkoła projektowania, w której rodziły się zasady współczesnej architektury. Ale przecież to było już ponad sto lat temu! Bauhausowskie Haus am Horn albo Domy Mistrzów w Dessau powstały w latach dwudziestych XX wieku! I co by nie mówić – są od MSN ciekawsze bryłowo.
Trudno nazwać nowe Muzeum obiektem awangardowym, skoro pierwszym skojarzeniem uzasadniającym jego wygląd mają być obiekty stuletnie. W moim odczuciu gmach MSN udaje awangardę, w istocie będąc jednak architekturą zupełnie zachowawczą.
A może lepiej jest w środku?
W zestawieniu z surowymi elewacjami, wnętrza zaskakują różnorodnością form. Żebra na stropach nadają im głębię i trójwymiarowość, której tak bardzo brakuje elewacjom. Obstawiam, że kaskady głównych schodów w pustej przestrzeni zwieńczonej świetlikiem będą przez długie lata królować na instagramowych fotkach. Obok, nad audytorium przez całą wysokość budynku ciągnie się druga „studnia świetlna”.
W morzu bieli ścian i stropów zaskoczeniem mogą być „city rooms” – „pokoje z widokiem”. Są to niewielkie aneksy sal wystawowych, obłożone boazerią, otwarte wielkimi oknami na widok miasta dookoła Muzeum. Mają służyć wyciszeniu się w przytulnej atmosferze drewnianych paneli i ciekawego widoku, dać wytchnienie po doświadczaniu sztuki prezentowanej w przestrzeniach ekspozycyjnych. A może i po oglądaniu MSN z zewnątrz?
Trudno zakończyć jednoznacznym wnioskiem. Niewątpliwie budynek zyskuje po bliższym podejściu, kiedy nie widać już jego elewacji, za to można oddać się eksploracji. Na koniec, zamiast wniosków, krótkie podsumowanie (także dla tych, którzy tekst skomentowaliby tl;dr), a do wniosków i podsumowań zachęcam w sekcji komentarzy.
Gmach MSN – plusy:
- dobrze, że Warszawa ma wreszcie porządny gmach muzeum poświęconego najnowszej sztuce z dużymi salami wystawowymi
- pierwszy etap wciągania dawnego placu Defilad do miasta
- przestrzenie edukacyjne, wykładowe, kino
- odpowiednia wysokość i proporcje
- ciekawa przestrzeń podcienia „nawy” osłoniętej od przestrzeni zewnętrznej, ale odizolowanej także od wnętrza
- dopracowanie „piątej elewacji” – dach potraktowany estetycznie a nie tylko instalacyjno-funkcjonalnie
- widowiskowa, instagramowa klatka schodowa
Gmach MSN – minusy:
- wielkie uproszczenie architektury, które kosztowało dużo pracy, ale nie dało dużego efektu
- bryła z zewnątrz wydaje się zamknięta i nieprzyjazna, opuszczenie betonowej ściany na tylko 270 cm nad teren sprawia, że budynek wydaje się mieć walory obronne, a nie być otwartą przestrzenią doświadczania sztuki
- biała elewacja z betonu architektonicznego może być trudna w utrzymaniu
- brak przestrzennego i architektonicznego powiązania z resztą miasta.
Napisz komentarz
Komentarze