„Ikona architektury” czy „szpetny biały kloc”? Wielki skok w kierunku rewitalizacji centrum miasta czy zmarnowane miliony? Na pewno każda i każde z nas ma już zdanie na temat estetyki nowego gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Nie sposób go nie mieć po tym, co wydarzyło się w internecie i mediach w weekend otwarcia.
Tak wielka dyskusja, jaką wzbudził budynek, w którym póki co raczej nic nie ma, to niewątpliwie sukces tej instytucji. Ale jeśli ktoś myśli, że ten czy inny gmach tylko ze względu na swoją estetykę odmieni oblicze ścisłego centrum Warszawy, to spotka go rozczarowanie. Bo prawdziwe życie miasta jest gdzie indziej. Gdzie? Cytując tytuł słynnej książki Jana Gehla - „między budynkami”.
Efekt Bilbao w Warszawie?
Ale po kolei. Nieco ponad ćwierć wieku temu w przemysłowym mieście Bilbao w Hiszpanii otwarto Muzeum Guggengheima umieszczone w futurystycznym gmachu zaprojektowanym przez architekta Franka Gehry’ego. Gdyby wtedy istniały już media społecznościowe, zalałyby je memy na temat tego budynku. Ale na szczęście - a może niestety - wtedy te media jeszcze nie istniały. Więc budynek, zamiast wywołać narodową kłótnię, wywołał szał.
Szał ten ogarnął nie tylko kraj Basków i Hiszpanię, ale też dużą część świata. Nazwa „Bilbao” była na językach, miasto przeżywające wcześniej spory kryzys przyciągnęło turystów z całego świata. Ale ciekawsze było to, co się stało później. Zapatrzone w ten wzorzec miasta, jedno po drugim, podejmowały desperackie próby powtórzenia „efektu Bilbao”. Ściągały słynnych architektów (koniecznie z zagranicy!) i wydawały setki milionów na projekt i budowę jednego gmachu, często związanego ze sztuką czy kulturą, licząc, że to uruchomi lawinę, która odmieni wizerunek i wraz z nim jakość życia w mieście.
I wiecie co? Nikomu się nie udało. „Efekt Bilbao” okazał się jednorazowy. Słyszeliście kiedyś o Centrum Pompidou, ale tym w Metz? A o centrum Niemeyer w Aviles? Albo o Luwrze, ale tym w Abu Dhabi? No właśnie. Nie słyszeliście. Bo mimo wydania olbrzymich środków i zapuszczenia innych sfer rozwoju miasta nie przyniosły nawet ułamka tego efektu, który dał Frank Gehry Bilbao.
W międzyczasie powstawało coraz więcej prac naukowych, a także oddolnych ruchów miejskich, które głosiły, że trzeba od tego sposobu myślenia odejść. Bo jako żywo przypomina on myślenie magiczne - w jaki sposób jeden wielki obiekt miały odmienić oblicze całego miasta, które jest złożonym i skomplikowanym organizmem? Wspomniany już Jan Gehl wydał swoją książkę „Życie między budynkami” w 2010 roku. Stopniowo rodził się nurt urbanistyki, który ponad wartość estetyczną architektury wznosił wartość użytkową przestrzeni miejskiej.
Wskazywał, że miasto, a wraz z nim także budynki, człowiek odbiera z poziomu ulicy. A zatem znacznie ważniejsze, niż ich fasady, jest to, jak wygląda owa ulica. W międzyczasie tę ideę zaczęto wcielać w życie w wielu miastach. To w tym okresie w Nowym Jorku działała Janette Sadik-Khan, która odmieniła takie ikoniczne przestrzenie jak Times Square, oddając więcej miejsca pieszym. Stopniowo na szczyty rankingów jakości życia zaczęły piąć się miasta, które nie mają w swoich kluczowych przestrzeniach ani jednego ikonicznego, nowoczesnego gmachu zaprojektowanego przez „starchitekta” - takie jak Amsterdam czy Kopenhaga. Mają za to niezwykle przyjazne pieszym i rowerzystom ulice, pozwalające zarówno na przemieszczanie się, jak i na zwiedzanie ich przez turystów.
Ten kierunek obrał także Paryż czy Londyn, których burmistrzowie zamiast stawiać na kolejne megainwestycje postawili na odmianę ulic i placów i zwiększenie przyjazności przestrzeni w tych wielkich metropoliach. I z powodzeniem uzyskują świetne wyniki w kolejnych wyborach.
Stoję z boku dyskusji o MSN
Dlatego ja konsekwentnie stoję z boku w dyskusji o tym, czy gmach MSN jest klocem czy ikoną. Bo wiem, że ta dyskusja, choć interesująca, jest tak naprawdę obok tematu. Znacznie ważniejsze jest dla mnie to, że ten budynek wreszcie utworzy nowe ciągi piesze w tej zdegradowanej i zdominowanej przez ruch samochodowy części Warszawy. Oraz że ma żywe i otwarte przyziemia, które sprawiają, że z poziomu ulicy widzimy wnętrze przez duże przeszklone elewacje znajdujące się na poziomie parteru. To coś, czego nie widać na żadnym z memów szydzących z MSN, a co ma dużo większe znaczenie niż estetyka jego elewacji.
Wiem też, że tak naprawdę budynek będzie można ocenić dopiero po oddaniu do użytku placu przed nim. Oraz po wyznaczeniu naziemnego przejścia dla pieszych przez ulicę Marszałkowską na wysokości ul. Złotej. To dwie zmiany, które są już pewne. Ale wystarczy spojrzeć, jak wygląda sama Marszałkowska - wielopasmowa i hałaśliwa autostrada - czy dalsza część Placu Defilad - wielki i szpetny parking - by wiedzieć, że przed Warszawą jeszcze ogrom pracy, by realnie odmienić i zrewitalizować przestrzeń okolic MSN. Zrewitalizować, czyli wpuścić tam prawdziwe życie, które w mieście dzieje się między budynkami, a nie tylko w nich.
Napisz komentarz
Komentarze